»Kuryer Warszawski« nr 264, 265, 266 i 267, rok 1911
Artykuł niniejszy należy do puścizny rękopiśmiennej po ś. p. Elizie Orzeszkowej. Przeznaczony przez zmarłą autorkę dla »Kuryera Warszawskiegoa, dostaje się na jego łamy za pośrednictwem pp. Obrębskich, jako jej spadkobierców i wykonawców ostatniej woli. Jednocześnie drugi, jednobrzmiący egzemplarz tej pracy, zgodnie z ży¬czeniem autorki, przesłali pp. Obrębscy do redakcyi żargonowego dziennika »Hajnt« w Warszawie.
Śmierć nie pozwoliła Orzeszkowej wypowiedzieć się całkowicie w kwestyi, która ją zawsze zajmowała żywo i gorąco. Ale i niedokończona przez nią praca rzuca tyle światła na kwestyę żydowską w Polsce współczesnej i na związane z nią procesy naszego życia zbiorowego, że stanowi niezwykłej miary i ceny przyczynek do gruntownego tej kwestyi poznania.
Drukujemy go też nietylko z całym pietyzmem dla uczuć i myśli wielkiej powieściopisarki, lecz zarazem w tem przekonaniu, że dajemy głos tej prawdzie publicystycznej, która nie dla wszystkich jest jednakowo widoczna i uchwytna.
Orzeszkowa tę prawdę zdobywała wytrwałą pracą całego życia i nikt może nie miał takiego, jak ona, prawa do pisania o kwestyi żydowskiej i wypowiadania o niej sądów. Przyznali to, zresztą, sami Żydzi, prosząc ją o wywiad dla pisma żargonowego, a więc przeznaczonego dla mas, odgrodzonych od społeczeństwa polskiego murem, dotychczas nieprzebytym.
Wywiad ten do skutku nie doszedł z powodów, wyłuszczonych poniżej.
Poglądy swoje autorka »Meira Ezofowicza« zamierzała wyłożyć na piśmie, ale, niestety, już tylko w części zdołała to uskutecznić.
Rzecz ta, pisana mniej więcej przez dwoma laty, nie tylko nic nie straciła na swej aktualności, lecz przeciwnie, zastaje dzisiaj sprawę, której dotyczy, wśród najbardziej palących zagadnień życia polskiego.
(Przyp. Red. Kuryera Warszawskiego).
„Przed kilku tygodniami odwiedził mię tu, w Grodnie, współpracownik gazety żargonowej »Hajnt« z życzeniem, abym zdanie swoje o dzisiejszym stanie kwesty! żydowskiej w Polsce wypowiedziała.
Odpowiedzi na wywiad ustny odmówiłam, bo sprowadza częste nieporozumienia i omyłki, a w tym przypadku sprowadzićby je mógł tem łatwiej, że interlokutor mój języka polskiego nie zna, a ja tym językiem, którego on używa, mówić nie chcę.
W swoim domu mam prawo mówienia tym albo owym językiem, chcieć albo nie chcieć, a że redakcya »Hajnta« o tem prawie mojem zapomniała i to utrudnienie w porozumieniu się z członkiem jej stworzyła — szkoda!
Ale napisać zdanie żądane i drukiem je ogłosić w »Hajncie« i jednocześnie w jednym z dzienników polskich, przyrzekłam. Nie mogłam dotychczas przyrzeczenia tego spełnić. Byłam chora. Teraz, gdy mogę, spełniam i szanownej redakcyi »Kuryera Warszawskiego« dwa egzemplarze rękopisu swego przesyłam z prośbą uprzejmą o przeniesienie jednego z nich na szpalty »Kuryera« i o łaskawe przesłanie drugiego, dla jednoczesnego wydrukowania, redakcyi żargonowej »Hajnt«.
"O Żydach i kwestyi żydowskiej"
Gdybyśmy żyli w błogosławionych czasach, w których każde zawikłanie społeczne rozcinał miecz i przepalał ogień, mielibyśmy skłonność do, postąpienia z Żydami tak, jak ongi Hiszpanie postąpili z Maurami, to jest, połowę ich chcielibyśmy spalić, a połowę za granicę kraju wyrzucić.
Nieszczęściem dla tych, którzy, przychodząc na świat w wieku XIX-ym, popełnili grubą, chronologiczną omyłkę, palenie, wyrzucanie, jakiekolwiek tępie¬nie należy już dziś do starych gratów, spopielałych w oczyszczającym ogniu cywilizacyi.
Popioły ich dotąd jeszcze zasypują ludziom oczy i atmosferę moralną napełniają truciznami, lecz jako narzędzia do rozwiązywania kwestyi wyszły całkiem z życia.
Wynik to nauki, wyjaśniającej pojęcie sprawiedliwości i łagodzącej obyczaje. Wynik to także zgromadzonych doświadczeń, które, jak na dłoni wykazały, że ilekroć jacykolwiek Hiszpanie gnębią i tępią jakichkolwiek Maurów, Maurowie źle na tem wychodzą, ale Hiszpanie daleko jeszcze gorzej. Przejęci wstrętem ku haniebnym a zawsze szkodliwym czynom gwałtu i prześladowania, co i jak, wobec warunków żywota naszego, czynić mamy?
Rzecz prosta: szukać sposobów usunięcia utrudnień i niebezpieczeństw na drodze pokojowej, z pomocą rozumu, dobrej woli, moralnych, umysłowych i gospodarskich ulepszeń.
We względzie kwestyi żydowskiej sposobów tych szukamy od dość dawna, a od lat kilkunastu bardzo nawet gorliwie, lecz szukanie nasze posiada jedną, kapitalną wadę; mianowicie: bardzo niedokładnie znamy przedmiot ten, na którym odbywać mamy praktykę wynajdowanych przez nas teoryi.
Powiadamy: oświecać, poprawiać, przyswajać, jednać się — a wiedza nasza o tych, którzy mają być przez nas oświecani, poprawiani, przyswajani i jednani, z wielu względów nazwać się może dziecinną.
Co my wiemy o Żydach? Z jakich punktów widzenia zapatrujemy się na nich? Na jakich podstawach opieramy sądy nasze o nich?
Pytania te zmuszają usta do uśmiechu, bo przywołują do pamięci setki, tysiące twierdzeń i sądów, wydawanych o Żydach, a które zdają się ubiegać ze sobą o pierwszeństwo w dziedzinie dzieciństw i płytkości ludzkich.
Szachraj, wyzyskiwacz, fanatyk, gdy do masy ciemnych i biednych należy, pyszałek, arogant, samochwalca, gdy się wzbogaci, oto, kim i jaki jest Żyd, -według wyobrażeń powszechnie u nas utrwalonych.
Jak to! i nic więcej?
Nie poszukujemyż w tej grupie społecznej, złożonej przecież z ludzi, żadnych już cech i właściwości innych?
A spostrzegając cechy wymienione powyżej, nie zapytujemyż siebie: skąd się one wzięły?
Jakich czynników dziejowych i współczesnych są one wytworami?
Czy istotnie, w chwili tworzenia Żydów, natura była wielką kapryśnicą i jedno plemię to napiętnowała plamami, od których wolne są wszystkie plemiona inne?
Nie poszukujemy niczego i nie zapytujemy o nic. Postępujemy w tym względzie gorzej od najlichszego powieściopisarza, który wie dobrze, iż nie wolno mu pokrywać papieru plamami sadzy. Od utworu wyobraźni wymagamy, aby człowiek był w nim tem, czem jest w naturze: istotą skombinowaną i różnostronną, tłómaczoną wpływami świata i życia, uprzedzającymi nieraz o wiele moment jego narodzin.
W rzeczywistości zaś godzimy się z wyobrażeniem, że w księdze ludzkości, a specyalnie na karcie naszego kraju, natura wymalowała wielką plamę sadzy.
Poważam się twierdzić, że, wyłączając nieliczną grupę istotnie śmiałych pisarzy i obywateli, sądy nasze o Żydach są płytkie, źle umotywowane i nieoświecone, że wpływają na nie, nie tylko pobudki natury uczuciowej, ale uprzedzenie, przesądy i zabobony, poczerpnięte wprost ze skarbnicy średniowiecznych baśni.
Jednak wydaje mi się, że pragnąc przedmiotowi jakiemuś nadać pożądane kształty i barwy, należy koniecznie zacząć od dokładnego, bezstronnego, objektywnego zbadania tego przedmiotu. Inaczej postępując, narażamy się na omyłki niechybne, marnując pracę naszą i gubiąc, sprawę.
Dlatego, przed przystąpieniem do rozważania kwestyi żydowskiej i sposobów, jakimi obie strony, to jest: Żydzi i chrześcijanie rozwiązywać ją powinni, popatrzmy chwilę na samych Żydów, na przywary ich i zalety — popatrzmy bez tych ciemnych okularów, którymi różnice rasy i wyznania i wiekowe przywyknienia okrywają oczy nasze, ilekroć je ku nim zwracamy.
Zdjąwszy ciemne okulary z oczu, zdejmujemy jeszcze z czaszek naszych ściskającą je obręcz komunału, tego najstraszniejszego wroga samodzielnej myśli.
Sądy ogółu naszego o Żydach są zazwyczaj całkowicie pozbawione punktu widzenia porównawczego. Niepodobna wyprowadzać słusznych wniosków o jakiemkolwiek zjawisku bez zestawienia go z mnóstwem zjawisk tejże samej lub pokrewnej mu natury.
Ażeby zdobyć jasne wyobrażenia o przywarach Żydów, trzeba koniecznie zestawić ich i porównać z plemionami innemi. Zestawienie takie przekonać nas dopiero może, czy przywary te są wyłącznie i tylko żydowskie, czy też może ogólnoludzkie, czy źródło ich spoczywa we właściwościach plemiennych Żydów, albo też może w psychicznej naturze człowieka wogóle.
Pierwszą z kolei i najpowszechniej wyrzucaną Żydom przywarą jest nieuczciwość, tak w handlu, jak we wszystkich interesowych stosunkach, nieuczciwość, nosząca trywialną lecz ogólnie przyjętą nazwę szachrajstwa. Tytuł szachraja i nazwa Żyda tak zrosły się ze sobą, że rozłączyć ich już niepodobna.
Istotnie, Żydzi handlujący i w ogóle trudniący się jakiemikolwiek pieniężnemi sprawami, bardzo skłonni są do wyciągania z czynności swych, na sposób różny, zysków nieprawnych. Dopełniają oni czynności tych nieuczciwych w sumie bardzo znacznej. Jest to prawdą, której, ani chrześcijanin upominający się o sprawiedliwość dla nich, ani wyszły z ich łona ucywilizowany członek społeczeństwa zaprzeczać nie będzie.
Lecz nie idzie nam o to, aby dowieść, że Żydzi w większości wypadków bywają w stosunkach interesowych nieuczciwymi, bo to rzecz jasna i której nikt nie zaprzecza. Idzie nam o dowiedzenie się, czy tylko i wyłącznie Żydzi odznaczają się ujemną cechą tą, albo też może w tych samych warunkach zajęć i położenia odnaleźć ją będziemy mogli w plemionach innych?
Zwracając się przede wszystkiem do społeczeństwa naszego, mimochodem tylko wspomnę o grubych, krzyczących nieuczciwościach, popełnianych przez chrześcijan warstw towarzyskich wyższych, popełnianych bardzo licznie, lecz, że tak wyrażę się, pomimo woli, przez lekkomyślne marnowanie mienia i wynikającą zeń niemożność dopełnienia przyjętych zobowiązań.
Mimochodem tylko wspomnę o częstych bankructwach fortun wielkich i średnich, spowodowanych po razy sto marnotrawstwem i życiem nad możność a pozostawiających w rozpaczy gromady wierzycieli, otrzymujących z mienia swego połowę, czwartą część, a nierzadko nie otrzymujących nic wcale.
Gdyby kto, dla tej formy nieuczciwości, gnieżdżącej się w chrześcijańskiej części społeczeństwa naszego, dowodów pragnął, niech postara się o zgromadzenie dokumentów o tak nazwanych konkursach, w tych prowincyach kraju naszego, w których istnieją odpowiednie ustawy prawne. Prawnicy zrozumieją dobrze, o czem mówię.
W Królestwie Polskiem, na straży przeciw tej formie nieuczciwości interesowej stoi ustawa hypoteczna. Czy zupełnie jednak usuwa ją ona? i czy tam nie widać już nigdy gromad ludzkich, załamujących ręce nad gruzami fortun, zasypującymi mienie ich, marnotrawnie zużyte przez tych, w czyje ręce złożyło je ich zaufanie?
Niech odpowiedzą na to prawnicy. Niechaj prawnicy, lekarze, kupcy, wszyscy słowem ludzie, z szeroką publicznością do czynienia mający, szczerze odpowiedzą na zapytania: ile razy w życiu nie zapłacono im za pracę ich, wedle słowa i honoru? ile razy nie dotrzymano zawartej z nimi umowy, chybiono im terminu? ile razy przepraszani byli za nierzetelność, unikani dlatego, że stali się wierzycielami, nazwani wyzyskiwaczami dlatego, że praca ich wyzyskaną została.
Jeżeli gdzie, to u nas w sferach towarzyskich wyższych niedostatek cnót prostych, cnót elementarnych i zarazem podstawowych, takich jak szacunek dla cudzego mienia a własnego słowa, głęboko czuć się daje.
Ale to jest inny gatunek nieuczciwości. Jeżeli nie mylę się, w nomenklaturze prawnej nosiłby on nazwę: przestępstwa bez uprzedniego zamiaru. Jakkolwiek wątpię, czy najciemniejszy z żydowskich przekupniów rozpoczyna karyerę z powziętem z góry i jasno określonem postanowieniem zostania szachrajem, jednak twierdzę na pewno, że nikt z chrześcijan, do wyższych sfer towarzyskich należący, postanowienia tego nie uczyni.
Nieuczciwość przychodzi tu za orszakiem przywar innych. Niby konieczne następstwo za przyczynami swemi ciągnie się ona za marnotrawstwem, miłością dla zbytku i blasku, wadliwym ustrojem towarzyskiego życia.
Pacyent poddaje się jej zrazu opornie, z większym lub mniejszym wstrętem, potem przywyka, zdobywa to, co Francuzi nazywają »la science de l'expćdient« i, stawszy się nieuczciwym pomimo woli, w większości wypadków jest takim bezwiednie.
Od poznania samego siebie ze strony tej bronią go: tarcza herbowa, ukłony gości powstających od stołu jego, nade wszystko zaś to przekonanie, że szachrajem może być tylko istota odziana w chałat i mówiąca obrzydliwym szwargotem, nigdy zaś człowiek, używający w konwersacyi pięknej francuszczyzny i noszący frak.
Ci pomimowolni i bezwiedni oszuści tworzą w obszernem królestwie nieuczciwości kategoryę specyalną, przez specyalne przyczyny wytworzoną.
Ale czy ktokolwiek bezstronny śmiałby klasę handlujących chrześcijan u nas przedstawiać do ryczałtowej kanonizacyi, na mocy ogólnej i niepokalanej jej uczciwości? Mniemam, że każdy, kto by zamierzał uczynić to, powstrzymany by został przypomnieniem niejednego doświadczenia własnego, w którem handlarz, czy przemysłowiec chrześcijanin, więcej okazał dbałości o zysk swej sakiewki, niż o czystość swojego sumienia.
Statystyka tego rodzaju postępków, trudna z natury swej, niemożliwą prawie jest tu, gdzie w ogóle statystyczne obliczenia jakiekolwiek nie istnieją, lecz są fakty, rzucające na sprawę tę obfite światło.
Ze zgromadzonych z lat dziesięciu dzienników wyciąć możnaby dużą więź szpalt, napełnionych wyrzekaniami przeciw nieakuratności, niedbalstwu, zdzierstwu rzemieślników chrześcijan.
Jeden z kronikarzy warszawskich, przed dziesiątkiem lat, przez kilka miesięcy zanudzał na śmierć prowincyonalnych czytelników wyrzekaniami na piekarzy miejscowych, których wyroby malały, malały, malały. Po wiele razy prasa wyrzucała fabrykantom i rzemieślnikom Chrześcijanom, że produkcye ich nie zdobywają sobie w Cesarstwie popytu takiego, jakiby posiadać mogły, gdyby wykonywaniem i dostarczaniem ich trudniły się ręce uczciwe i sumienia rzetelne. Kobiet, kochających się w piękności stroju, zapytać należy o uczciwość procederów, panujących w większych i mniejszych magazynach i pracowniach ubiorów damskich.
W miastach litewskich, gdzie na 20 sklepów kolonialnych żydowskich przypada jeden utrzymywany przez chrześcijanina, niektórzy kupcy chrześcijanie w każdą sobotę podwyższają ceny towarów, czyli raz w tydzień obciążają kundmanów swych daniną, wynikającą z jednodniowych, peryodycznie przypadających monopolów.
Faktów, podobnych powyższym, każdy człowiek dobrej wiary w pamięci i w otoczeniu swem znajdzie mnóstwo. Nie twierdzę przez to, że w przemyśle chrześcijańskim niema firm i sumień czystych, przypomnieć tylko chcę, że są w nim i nieczyste, że tedy nieczystość sumienia w przemyśle i handlu, nie jest monopolem przemysłowców i handlarzy żydowskich. Że natura monopolem tym Żydów nie obdarzyła, świadczą o tem stosunki i, że się tak wyrazić można, przyzwyczajenia rządzące sferami przemysłowemi w krajach innych.
Z większą daleko łatwością pisarz polski dowiedzieć się może dokładnie i szczegółowo o wszystkiem, co dzieje się w krajach innych, niż o tenm co tyczy się kraju jego.
Przyczyny tego różne, lecz jedną z nich jest najpewniej ta, że u nas, ktokolwiek ku ciemnym stronom społeczeństwa wskazujący palec skierować śmie, podlega zarzutowi plamienia własnego gniazda.
W Anglii, w kraju słynnym z dumy narodowej, dość jednak usprawiedliwionej, ten, kto tak czyni, nie uchodzi snadź za złego ptaka, skoro Herbert Spencer, po napisaniu studyum o klasach handlujących angielskich, nic z powagi swej i dobrej sławy nie utracił.
Nikt nigdy nie słyszał, aby poczytywano go za złego Anglika; jednak pędzel, którym malował on tę grupę rodaków swych, umoczony był nie w miodzie pochlebstwa, lecz w zdrowym a gorzkim piołunie prawdy. Dla nas obraz ten bardzo nauczającym być może.
Szkoda wielka, że imię myśliciela angielskiego dla znacznej części czytającej publiczności naszej jednoznacznem jest z imieniem Belzebuba. Szkoda, że inna jeszcze część tej publiczności imię to wziąć może za nazwę przedpotopowego zwierzęcia. Gdyby nie święty lęk przed nauką i przedstawicielami jej z jednej strony, a z drugiej, gdyby nie gruba niewiedza, w której święty ów lęk nas utrzymuje, ogół nasz znałby studyum Spencera i posiadłby już te wnioski, które mnie z przeczytania go w korzyści przypadły.
Na obszerne streszczenie pracy tej miejsca tu nie mam. Wystarczą twierdzenia, fakty i cyfry główne.
»Błędnie wyobrażają sobie niektórzy — pisze Spencer — jakoby w świecie handlującym tylko niższe klasy dopuszczały się oszustw, wyższe są także w znacznej części godnemi nagany. Nieprawne praktyki wszelkiego rodzaju i pod wszelkiemi formami, od drobnego oszustwa aż do istotnych kradzieży, ciężą na wyższych zarówno, jak na niższych sferach naszego handlu. Oszukaństwa niezliczone, kłamstwa w czynach i słowach, podstępy długo przygotowywane, oto co spotykamy wszędzie. Z pomiędzy postępków tych niektóre wyniesione są do stopnia instytucyi, niby noszącej nazwę „Zwyczaje handlowe" i, co więcej, znajdują jako takie gorliwych obrońców...
Naprzód przekupstwo i ajenci sklepów hurtownych otrzymują od fabrykantów i dają z kolei kupcom detalicznym łapówki pod różnemi postaciami: gotówki pieniężnej, biletów bankowych, dobrych obiadów, prowizyi spiżarniowych, koszów win, klejnotów itp. A system ten zdobywania względów ajentów firm wielkich przez fabrykantów i drobnego kupiectwa przez tychże ajentów, za pomocą łapówek, jest tak rozpowszechniony, że prawie powszechny.
Następnie: oszustwo. Wiadome jest, że zmysły wzroku i dotykania, wskutek doświadczenia pewnego szeregu umiejętnie uszeregowanych wrażeń, stają się na chwilę niezdolnemi do jasnego oceniania przedmiotów.
Proceder ten zaciemniania i znieczulania zmysłów osób kupujących wybornie znany jest subjektom sklepowym i bardzo zręcznie przez nich wyzyskiwanym.
W sklepach bławatnych zwyczajem jest ogólnym rozwijać przed oczyma kupującego sztuki materyi w takiej kolei, aby wzrok jego zbłąkać i znieczulić na doświadczane wrażenia. W składach win i korzeni podają oni do kosztowania takie produkty, które czynią podniebienie mniej czułem na wadliwość przedstawianych później. I tak we wszystkiem. A wynikiem procederu tego jest sprzedawanie złych gatunków za dobre.
Następnie: kłamstwo. Obowiązkiem sprzedającego jest twierdzić przed kupującym wszystko, co tylko skłonić go może do nabycia towaru. W kupiectwie angielskiem istnieje przysłowie: »Głupiec tylko sprzedaje to, czego kupujący żąda. Kupcy usuwanie z posad subjektów swych motywują słowami: »Kłamiąc, nie masz miny człowieka przekonanego”.
Następnie i oszukaństwa na wielką skalę, systematycznie i w porozumieniu fabrykantów z kupcami dokonywane. Przedmioty, kupowane na sztuki, wiązki, pudełka i w tym podobnych zbiorowych postaciach, utrudniające natychmiastowe sprawdzenie liczby i miary, przedstawiają zawsze deficyt na niekorzyść kupującego.
Sztuki materyi, nominalnie posiadające 36 yardów długości, posiadają jej realnie tylko 31. Motki nici albo bawełny, nominalnie długich na yardów 12, przedstawiają realną długość rozmaitą, od 8 do 5 yardów i jeszcze mniej. Tasiemki ze znakiem 9-ciu nitek szerokości mają ich 7, ze znakiem 7-miu pięć. Frędzle, sprzedawane na kartonie, szerokie są na dwa cale u końca widzialnego, a zwężają się dalej do jednego cala i mniej.
Oto wyznanie jednego z fabrykantów:
• »Firmy handlowe zamawiają u mnie sztuki wstążek 15 yardowe, z zaleceniem, aby na etykietach znajdowała się cyfra yardów 18-tu. Jeżeli odmówię sfałszowania etykiety, wstążki moje będą mi zwrócone. Najwyższem ustępstwem, jakie od firm handlowych we względzie tym wyjednać mógłbym, jest wysyłanie towaru bez etykiet.
Fabrykanci i handlarze na wielką skalę najniemiłosierniej wyzyskują i gnębią współzawodników uboższych i słabszych. Potężny handlarz materyałami jedwabnymi, z cyniczną otwartością opowiadając o wielkiej liczbie zgubionych przez siebie firm drobniejszych, dodaje:
• »Można ich przez czas jakiś zostawiać przy życiu tak, jak to kot czyni z myszą; ale sami oni są pewni tego, że ostatecznie zjedzeni zostaną«.
Opis oszustw, dokonywających się w fabrykacji jedynych tylko wyrobów jedwabnych, zajmuje kilka dużych stronic. Kilka innych zawiera wyszczególnienie procederów nieprawnych w fabrykacyi i sprzedaży cukru, świec, tanich tkanin itp.
Gdzie indziej jeszcze znajdujemy wiadomości o tem, że fabrykanci przez przekupionych agentów wykradają sobie wzajem wzory obić i materyi, że w terminologii przemysłowej istnieje wyrażenie: „konające końce”, które oznacza, że tkanina, mająca kilka zwierzchnich yardów starannie wykonanych, dalej staje się coraz rzadszą i węższą, tak, że z początkowej szerokości np. 108 cali, zbiega do 80-ciu itd.
Wszystkie powyżej przytoczone fakty są tylko prostymi wzorkami ogólnego stanu rzeczy, którego dokładny opis potrzebowałby najmniej grubego tomu. A jest to stan rzeczy tak dalece ogólny, że, ze wszystkich stron sprawę tę rozpatrując, przyszedłem do przekonania, iż każdy wstępujący w przemysł i handel ma do wyboru dwie rzeczy: albo stosować się do procederów powszechnie używanych, albo opuścić zawód«.
Pierwszy, konieczny wniosek z obrazu tego: nie sami tylko Żydzi skłonni są do popełniania w przemyśle i handlu nieuczciwości wszelakich. Mniej więcej oświecony czytelnik wie dobrze, iż w Anglii Żydzi w ogóle i Żydzi handlujący w szczególności, przedstawiają względnie do potomków anglosaksońskiej rasy procent tak drobny, że wspominać o nim nie warto. W dodatku i ten procent jeszcze jest tam silnie wszczepiony w narodowość angielską, doskonale przejęty cywilizacyą krajową, czyli doskonale zangielszczony.
A jednak...
Jaki wniosek z obrazu przez siebie skreślonego czyni Spencer?
Zanim odpowiem na pytanie to, sformułuję drugie.
Jaki wniosek uczynionoby u nas, gdyby ktokolwiek, w podobnie dokładny sposób w ciemnych kolorach, opisał handlującą klasę naszą?
Mielibyśmy do wyboru dwa wnioski. Jeżeliby w sposób taki opisano przemysłowców i handlarzy chrześcijan, wywnioskowanoby po prostu, że autor opisu jest złym Polakiem, może nawet odstępcą sprawy publicznej, a najpewniej krótkowidzem.
Jeżeliby zaś opis tyczył się Żydów, zawołanoby: tak! dzieją się w przemyśle i handlu naszym rzeczy, o których słuchać długo nie można, bo uszy więdną, ale dzieją się one dlatego, że trudnią się tem Żydzi!
Gdzieindziej —inaczej.
Wspomniałam już, że Spencer nie otrzymał w nagrodę swej pracy tytułu politycznego odstępcy. Lecz też nie wywnioskował on z opisu swego i nikogo zapewne w Anglii opis ten nie przywiódł do wniosku, że przemysłowcy i handlarze angielscy popełniają nieskończone mnóstwo nieuczciwości, z nieskończonem mnóstwem form jej i waryantów dlatego, że są Anglikami.
Socyolog nie tak rozumuje. Przyczyny zjawiska widzi on naprzód w ogólnej naturze ludzkiej, która, poddana pewnym wpływom, pewne właściwości w sobie wyrabiać musi; następnie w naturze zawodu handlowego, który zawiera w sobie częstsze i potężniejsze pokusy; na koniec w pewnych właściwościach, można rzec, odwrotnych stronach cywilizacyi, wzbudzających w ludzkości nadmierną żądzę wzbogacenia się — używania.
»Czy nieuczciwości te i podłości — pisze Spencer — uprawniają zdanie tych, którzy handel poczytują za zajęcie niskie i pogardy godne? Czytelnik spodziewa się zapewne, że bez wahania odpowiem: tak! Jest to omyłka. Od powiedź taka nie byłaby sprawiedliwą. Zdaniem mojem, niema żadnej podstawy do twierdzenia, że klasy handlujące są w gruncie rzeczy mniej warte, niż inne. Wybierzcie na traf ludzi należących do klas innych, wyższych i niższych, najprawdopodobniej w tych samych postawieni okolicznościach, czynić oni będą to samo, co tamci... pilne poszukiwanie wykazałoby najpewniej, że mało jest klas takich — jeżeli jeszcze jest taka choć jedna — które by wolne były od nieuczciwości wszelkiej, że w stosunku do spotykanych pokus błędy ludzkie wszędzie są miary jednej. Zapewne, nie wszędzie są one tak niskie i tak grube.
"O nacyonalizmie żydowskim"
Głównym i najtrudniejszym do rozwiązania węzłem w zawikłanej u nas sprawie żydowskiej jest, według zdania mego, od niedawna powstały pośród Żydów prąd nacyonalistyczny.
l przedtem Żydzi stanowili wśród społeczeństwa polskiego grupę ludzi, pod wielu bardzo ważnymi względami odrębną, ale nic nie zaręczało, że odrębność ta jest, lub ma stać się wiecznotrwałą.
Różnice, pochodzące z odmienności rasy, zmniejszone znacznie być mogły przez niwelujące wpływy cywilizacyjne, zarówno jak przez wspólne pożycie na jednej ziemi, w jednym klimacie, wśród wspólnych wpływów odżywiania się fizycznego i moralnego.
O trwałości różnic językowych mowy być nie mogło, bo któż, przed bardzo niewielu jeszcze laty, mógł choćby przypuścić, że żargon dostąpi zaszczytu dźwignięcia go do godności języka narodowego. Zdawało się, że jest on w ustach ludzi, którzy przez nieszczęśliwe okoliczności historyczne niegdyś swój język narodowy utracili, tylko tymczasowym jego zastępcą i że trochę tylko oświaty potrzeba, aby z ust tych usunął go doskonale wyrobiony, bogaty i piękny język ludności otaczającej. A gdy zmniejszą się odmienności, z rasowego pochodzenia wypływające, gdy z biegiem czasu zniknie odmienność mowy, to odmienność wyznania religijnego, jak o tem wie każdy, może nie stać na przeszkodzie wspólności i zgodzie dążeń i prac obywatelskich.
Tak ze stron obu, przed niewielu jeszcze laty, mniemały umysły najświatlejsze, które, na ciele społecznem spostrzegając ranę, o możności zagojenia jej nie wątpiły i stąd po obu stronach powstała idea asymilacyi, czyli takiego upodobnienia się mniej licznej grupy mieszkańców ziemi tej do liczniejszej, które by sprzyjało wspólnemu życiu i pracowaniu w spokoju i zgodzie.
Idea asymilacyi Żydów nie była, jak niektórzy obecnie twierdzą, utopią, ani wyznawcy i działacze jej nie byli utopistami. Historya świata zna przykłady takiego stapiania się mniejszości z większością, takiego zaszczepiania na drzewach płonek innego gatunku, które, przy umiejętnej uprawie ogrodniczej, nie tylko drzewu nie szkodzą, lecz, owszem, przez dostarczenie soków nowych, wzrostowi i sile jego dopomagają.
Ale nie wszystko na świecie staje się, co stać by się mogło, gdyby po drogach ludzkich nie chodziły złe wichry, które je na bezdroża przerabiają. Idea asymilacyi, nie należąc do tych, które urzeczywistnić się nie mogą, była do urzeczywistnienia trudna. Urzeczywistnić ją mogły tylko bez przeszkód rozwijające się: ewolucya opinii publicznej, przyzwyczajeń towarzyskich, prawodawstwa i wychowania, zwłaszcza wychowania publicznego. Pomijam opinię i przyzwyczajenia, które mogły błądzić, ociągać się, tu i ówdzie szkody lub opóźnienia w robocie sprowadzać, ale nie miały w sobie nic zasadniczo względem roboty asymilacyjnej nieprzyjaznego lub zgubnego... Te nie były w rękach żadnych ze stron obu i te wykrzywiły samą oś asymilcyi, zachwiały ją u samej jej podstawy.
Na jaki sposób, a raczej na jakie sposoby, zarówno liczne jak potężne, tego dokonały, nie mam tu miejsca na szczegółowe wymienianie i — czy jest pośród stron obu choć jeden człowiek mniej więcej oświecony, który by sam o sposobach tych nie wiedział i po chwili zastanowienia wyliczyć ich nie potrafił. Dość, że idea asymilacyi, chwiana i osłabiana przez działanie systemu szkolnego i praw wyjątkowych, przez rzucane pod jej koła kamienie obrazy najrozmaitszego rodzaju i kalibru, spotkała się z powstałą właśnie w tej chwili ideą — nacyonalizmu żydowskiego.
Pod jakimi wpływami Żydzi, zamieszkujący państwo rosyjskie, więcej niż kiedykolwiek uczuli się narodem od wszystkich innych odrębnym i zapragnęli takim pozostać na zawsze, czyliż opowiadać trzeba? Przyszło to im naprzód od tego pędu ku wyodrębnianiu się i skupianiu w narody oddzielne wszystkich grup etnicznych, który w ostatnich czasach stał się jednym z najsilniej bijących pulsów w organizmie europejskim;
przyszło z Zachodu od współbraci, głoszących chwałę Syjonu i wieczną przynależność do tej prastarej ojczyzny narodu żydowskiego; przyszło nade wszystko ze Wschodu, od wielce złego przyjęcia, którem państwo rosyjskie odpowiedziało na ich gorliwe dążenie ku zlaniu się w językową, obyczajową i uczuciową jedność z narodowością, w państwie tem panującą.
To ostatnie nie stosuje się do Żydów, zamieszkujących Królestwo, lecz w innych prowincyach; kto własnemi oczyma procesowi temu się nie przypatrywał, wyobrazić sobie nie zdoła, jak ciekawy i razem głęboko smutny przedstawiał on widok. Był to z jednej strony niezmiernie entuzyastyczny rzut Żydów ku zasymilowaniu się z żywiołem panującym, a z drugiej — równie niezmiernie srogi odrzut, którym nań żywioł panujący odpowiedział.
Jeżeliby kto żądał dowodów, że asymilacya Żydów z narodami, wśród których przebywają, jest możliwa, znalazłby go w tym rzucie. Był jaskrawy, powszechny i przez czas pewien aż do czułości szczery, aż do drobiazgowości kompletny. Imiona osób, język, zwyczaje i obyczaje, nawet charakterystyczne drobiazgi w ubiorach, zachowaniu się, postawach ciał i intonacyi głosów, zostały nie tylko zaakceptowane, lecz, o ile podobna, najdobitniej akcentowane, rozpowszechniane, w młode pokolenia zaszczepiane.
Była w tem pewna doza instynktownego albo i rozmyślnego chwytania się za szeroki płaszcz człowieka silnego, który mógł tak dobrze osłaniać, jak razy zadawać, na szczyty wynosić, jak w wądoły strącać; było też pewnie sporo tego, co u dorobkiewiczów plemion wszelkich za namaszczenie do wyżyn społecznych i za tak zwany ton dobry uchodzi; ale, najpewniej, było też wiele sentymentu zupełnie szczerego i którego naiwność, w narodzie tak roztropnym, zdumienie obudzała. Gdyby moment ten nie pękł, jak bańka mydlana, pod dmuchnięciem ust, z jednej strony prawodawczych, a z drugiej chuliganowych, gdyby dłużej był potrwał, asymilacya stałaby się szybką, powszechną i nawet purpurą gorącej miłości zaprawioną. Tak jest. Śmiem tak twierdzić napewno.
Przypatrywaliśmy się zjawisku z ubocza w milczeniu, ale z uwagą wielką i z takiemi uczuciami, jakie w nas ono budzić musiało; wiemy więc dobrze, co i jak było. Słyszeliśmy też, jak zegar czasu wybijał koniec złotej ery. Bańka mydlana pękła, sen arkadyjski pierzchnął — a tego, co pozostało, wyliczać nie można i nie potrzeba, bo wszyscy o tem wiemy, a najdobitniej wiedzą o tem sami Żydzi.
Cóż więc dziwnego, że po obudzeniu się z arkadyjskiego. snu, po zniknięciu tęczowych barw bańki mydlanej, Żydzi, spoglądający na ubiory swoich dzieci, językiem, którym mówić nauczyli się i już przywykli, samych siebie zapytywali: Czemże, kimże jesteśmy? Bo jarmiaczki, obciskujące postacie dziecięce i brzmienie wyrazów, z ust wychodzących, choćby towarzyszyła im najszykowniej i najstoliczniej oddawana końcówka »s«, nie stanowią istoty narodowości. Ażeby integralną częścią narodowości jakiej czuć się, trzeba ją kochać. Czy oni mogli trwać w miłości powziętej?
I jak raz w tej samej chwili na Zachodzie powstali mężowie z imionami: Hertz, Nordau, Zangwill i na wszystkich pięć Części świata rzucili hasło: Syoni a potem: Ito! Syonizm i Ito-izm! (terytoryalizm).
Syoni Jeruzalem! Palestyna! Często wspominały te święte imiona modlitwy synagogalne i pradawne księgi Izraela. Lecz było to dotychczas coś na kształt poetycznej abstrakcyi, w wyjątkowych momentach skupienia czy cierpienia rozrzewniającej, lecz w prozie i zawierusze życia codziennego blade zaledwie i oddalone odbicie w pamięciach i sercach pozostawiającej. Czy to nawet blade i oddalone odbicie Syonu i Jeruzalem istniało jeszcze u najmłodszych, u tych, którzy przestąpili już próg gmachu cywilizacyjnego edomitów, wątpić należy. Wątpić o tem należy szczególnie wobec niezmiernej łatwości, z jaką, przy zetknięciu z cywilizacyą nowoczesną. Żydzi rozstają się z tradycyjnemi abstrakcyami i ideałami.
Ale teraz...
Teraz syonizm stał się naturalnem i niemal koniecznem ujściem dla udręczeń i nadziei zawiedzionego i najpewniej bezdennie, choć może w części bezwiednie, zdumionego ludu.
Jak to? Umiłowaliśmy i odepchnięto nas. Spodziewaliśmy się tuż, tuż nadejścia wysłańców Jozuego, przynoszących nam z ziemi obiecanej bajecznie soczyste winne grona. I przyszli, ale z rękoma pełnemi artykułów praw wyjątkowych i innych, jeszcze przykrzejszych rzeczy! Więc, jak zwykle bywa, wyprostowała się pod razami obelgi i krzywdy psyche plemienia i rzekła: „Sama sobą chcę być i sama sobą pozostanę”.
I jak zwykle bywa, gdy kto na ogień z szalonym zamiarem zgaszenia go silnie dmucha, płomień starych tradycyi i płomień wrodzonej każdej jednostce żądzy życia i płomień wrodzonego również uczucia godności i miłości własnej, rozgorzały w żyłach siłą nigdy przedtem nieznaną.
Nacyonalizm żydowski był zrodzony. Był on zrodzony wśród ludności żydowskiej, rozproszonej na obszarze całego państwa i w sposób gettowy skupionej przez prawodawstwo w prowincyach, z rdzenną Polską sąsiadujących.
Niebawem też, jak to z powodów bliskiego sąsiedztwa i różnych innych przyczyn stać się musiało, przemknął do rdzennej Polski, całym ciężarem swym zwalił się na krzyżowane już i bez tego ze stron różnych dążenia asymilatorskie, żargon uznał za narodowy język, stworzył żargonowy teatr, żargonową prasę i rozpoczął budowanie na sposoby różne muru chińskiego, który ma go od ludności polskiej odgradzać i którego wysokość grozi przewyższeniem wszystkich murów dawniejszych.
Taką jest historya faktu, przed oczyma naszemi z podłoża wypadków wyrosłego.
A teraz: co o tym fakcie myśleć? Jak względem niego zachować się i postępować?
Odpowiedzi są do znalezienia trudne, jednak szukać ich jest obowiązkiem i potrzebą konieczną.
Otóż, przede wszystkiem, fakt poczucia się Żydów, kraj nasz zamieszkujących, narodowością odrębną i starania, czynione w celu wzmocnienia i utrwalenia tego poczucia, stawiają ludność polską wobec dylematu zasadniczego, który do rozwiązania jest niesłychanie trudny.
Stoją tu naprzeciw siebie dwie prawdy, jednakowo niezaprzeczalne i rozbieżne.
Z jednej strony prawdą jest, do najważniejszych nawet w życiu ludzkości należącą, że, gdy jakakolwiek grupa ludzi uczuwa się i uznaje się narodowością od innych odrębną, uczucie i uznanie się to przez wszystkie inne grupy narodowościowe uszanowane być powinno, że nikt na świecie nie ma prawa rozkazywać Persowi, aby został Grekiem, ani zmuszać Greka do zostania Persem, i że każda próba takiego rozkazywania czy zmuszania jest:
1) bezskuteczna i owszem sprowadzająca skutki wręcz zamierzonym przeciwne;
2) antyetyczna i antyhumanitarna, bo sprowadzająca na ludzi rozlew mąk i strat rodzaju wszelkiego;
3) ściągająca na tego, który rozkaz taki wydaje i mus taki wywiera, rychlejszą czy późniejszą, ale niezawodną pomstę dziejową.
Te pomsty dziejowe zresztą są rzeczą niezmiernie jasną, prostą i do wytłumaczenia łatwą. Kto na kimkolwiek gwałt wywiera, kto po czyjemkolwiek ciele depce i czyjąkolwiek duszę miesi w palcach, jak glinę, aby z niej dla siebie urojonego bałwana ulepić, ten popełnia ogromne zło, a to zło, ciało i duszę jego samego przenikając, czyni go skłonnym do zapadania w choroby cielesne i duszne, ku przepaściom fizycznym i dusznym wiodące.
Z tego punktu, jedynie według mnie prawdziwego, na rzecz tą patrząc, niema dla narodów i państw interesu lepszego nad sprawiedliwość i uczciwość, choćby nawet z pozoru i chwilowo inaczej wydawać się mogło. Prawda to jest, która, w obecnej chwili jeszcze jak najsrożej pogwałcona w praktyce, w teoryi do zupełnie elementarnych należeć zaczyna. I prawda to jest, której zaprzeczać w praktyce czy teoryi my, Polacy, mniej niż ktokolwiek inny mamy prawa i — wierzyć chcę — ochoty.
Owszem, my, Polacy, mamy prawo głośno i śmiało rzucić światu zapytanie: Kto na świecie dłużej i uparciej nad nas szedł ku tej prawdzie po gościńcu czerwonym od krwi, mokrym od łez, czarnym od żałob i białym od kości, tak rozsypanych, jak ręka siewcy rozsypuje na polu ziarno, aby wyrosło nieprędkim kłosem?
To jedna strona dylematu.
Po drugiej stronie znajduje się znowu ta, równie jak tamta wątpieniu żadnemu nie podlegająca, prawda, że dwie narodowości odrębne, na jednej ziemi osiedlone, są jakby dwa tarany, które, na różnych punktach i nieustannie o siebie uderzając, klinami wbijają się w siebie nawzajem, z czego wynikać muszą rany, nadwerężenia, kalectwa, ruiny, a bez metafor mówiąc — współubiegania się o różne dobra tego świata, spory, kłótnie, gniewy i nienawiści.
Może to jest prawda dla natury ludzkiej zawstydzająca, może przyjdzie era złota, w której dwa bliźnie łokcie nie będą przy każdem zbliżeniu aż do krwi potrącać się nawzajem o każdy okruch chleba lub ochłap mięsa; ale dziś jeszcze tak jest, dziś jeszcze każdy młynarz do swego młyna wodę ciągnie, choćby mu ona przypłynąć miała razem z krwią albo z trupem młynarza sąsiedniego.
Organizowanie się na ziemi polskiej Żydów w narodowość odrębną, w narodowość dla walk, dążeń i pragnień polskich, dla idei i kultury polskiej obojętną — przedstawia dla społeczeństwa polskiego niebezpieczeństwo poważne i groźne, a o ileż razy jeszcze poważniejsze i groźniejsze, jeżeli obok imienia narodowości tej umieścić wypadnie zamiast wyrazu: obojętna — wyraz: wroga!
Taki jest dylemat zasadniczy, który na kształt Scylii i Charybdy wzniósł przed oczyma naszemi bieg czasu i wypadków. Niedawno jeszcze skały te nie istniały i, z trudnością przez cieśninę przepływając, mogliśmy mniemać, że, rychlej czy później, ale bezpiecznie, wypłyniemy na morze zjednoczenia i spokoju.
Dziś, przed wpłynięciem na znacznie zwężone, na znacznie burzliwsze, niż były przedtem, wody cieśniny, musimy przede wszystkiem bacznie, bardzo bacznie przypatrzyć się sterczącym po dwu jej stronach skałom.
Więc przede wszystkiem, czy idea nacyonalizmu żydowskiego wypływa z rzeczywistego istnienia odrębnej narodowości i nie tylko z rzeczywistej, lecz z nieprzepartej potrzeby zachowania, utrwalenia, niepozwolenia na odebranie sobie własności i cech, które odrębność tę determinują?
Tu zwracam uwagę na formę zapytania, którą okresowi powyższemu nadaję. Nie twierdzę nic i nie decyduję o niczem. Zapytuję, rozbiorowi poddaję, kamień węgielny sprawy do oglądania przedstawiam.
Jakie własności i cechy determinują indywidualność narodową, jej od wszystkich innych indywidualności odrębność?
1) Gniazdo, środowisko, w których naród powstał i historyczne życie swe pędził, czyli ojczysta ziemia jego, dla ciał jego dzieci najzdrowsza, dla dusz najpełniejsza pamiątek i uroków, dla serc — najukochańsza.
2) Język, który razem z narodem na świat przychodzi, który razem z rozwijaniem się narodu rozwija się i wzbogaca, który jest owocem ducha narodu i wielowiekowej jego pracy, w którym znajduje on nagromadzone przez wieki skarby uczuć i myśli, który tak zjednoczył się z fizyologiczną i psychiczną naturą narodu, że jest mu jakby jednym z organów ciała i jedną z władz duszy, z któremi bez niezmiernych szkód i bólów rozstać się nie może i których wydrzeć sobie bez walki na śmierć i życie nie pozwala.
3) Zwyczaje i obyczaje rodzinne, towarzyskie i inne, pod wpływem różnych czynników fizycznego i moralnego środowiska wyrobione, a tak głęboko w uczuciowość i umysłowość narodu wrosło, że odbywające się w nim ewolucye kulturalne tylko powoli, z trudnością, z walką wykorzenić się i odmianom poddawać się mogą.
4) Wybitność pewnych przymiotów charakteru i zdolności umysłu, z towarzyszącem jej względnem upośledzeniem przymiotów i zdolności innych. Niewątpliwe jest istnienie zdolności i niezdolności, przywar i cnót narodowych, co nic oznacza, aby inne narody całkowicie jednych lub drugich pozbawione były, lecz wskazuje różnice, rozkład i ustosunkowanie ich, które pomiędzy narodami zachodzą, a źródło swe mają w przyczynach tak zrozumiałych i powszechnie znanych, że przed ludźmi mniej więcej oświeconymi wyliczać ich niema potrzeby.
Zobaczmy teraz, czy i o ile cechy powyższe, odrębność narodu determinujące, znajdują się w posiadaniu ludności żydowskiej w ogóle, nie tylko w Polsce osiadłej, ale i po całym świecie rozsypanej.
Ziemię ojczystą przed wielu wiekami wydarła Żydom ta zbrodnia historyczna, która nazywa się podbojem. Bronili jej oni z zaciętością i bohaterstwem, które stworzyły jedną z najtragiczniejszych kart w historyi narodów podbijanych i podbitych. Wobec kolosu rzymskiego nieliczni i słabi, walczyli z nim aż do niemożliwości ostatecznej i przemocy, której połowa świata ówczesnego już się poddała, ulegli ostatni. Wówczas, o wówczas, za czasu Machabeuszów i Barkobeka, za tego czasu, którego przeraźliwy obraz odmalował w dziele swem Józef Flawiusz, byli narodem, byli narodem odrębnym i gniazda swego broniącym tak bohatersko, jak zapewne namiętnie i bez granic je kochali. Lecz, pomimo wszystko, stracili to gniazdo.
Rozległa się nad nimi ta klęska nad klęskami, którą jedno z pism ich określa słowy:
»...Biada człowiekowi, którą utracił ojczyznę!«
Utraciwszy polityczną niepodlegość ojczyzny, opuścili ją, rozproszyli się po szerokim obszarze państwa, które im ją wydarło.
Dlaczego to uczynili?
Spotykamy się tu z zagadnieniem ciekawem niezmiernie i, jak mi się zdaje, nie dość dotychczas wyjaśnionem.
Galijczycy, Iberyjczycy, Brytowie, Grecy, również przez Rzymian podbici, w gniazdach swych, na różne sposoby przez zaborców rujnowanych, oskubywanych, dręczonych, pozostali i, czas klęski w nich przetrwawszy, ojczyzny nie utracili.
I dziś żyjącemi oczyma patrzymy na narody podbite, które, wszystkie możliwe utrapienia, męki i plagi przenosząc, przy gnieździe swem trwają, przez konieczność z niego wydaleni ku niemu tęsknią, do niego powracają, skuci z niem mocą przywiązania i wzbierającą razem ze wzbieraniem mocy jego nieszczęścia.
Być może, że opuszczenie Palestyny przez Żydów, wnet po ostatecznym podboju tego kraju, w znacznej części przypisać należy strasznemu spustoszeniu, które długi szereg zbrojnych powstań żydowskich na kraj ten sprowadził. Jednak przyczyna ta niedostatecznie fakt wyjątkowy wyjaśnia i kto wie, czy nie można w nim dopatrzyć już wtedy, pomimo świeżych walk patryotycznych, istniejący zaród skłonności, czy instynktów kosmopolitycznych zanikającego już wtedy, może pod wpływem patryotycznej rozpaczy, przywiązania do ziemi ojczystej.
Jakkolwiek jednak mogło być w początku, Żydzi przez wydalenie się swe z ojczyzny z biegiem czasu utracić musieli i tę bardzo ważną, tę do kardynalnych należącą cechę odrębności narodowej, którą jest miłość do ziemi ojczystej, miłość tak silnie żywiona przez jej widoki, groby i kolebki, przez pracę około niej podejmowaną, przez wspomnienia, które w niej drzemią, i nadzieje, które z niej wykwitają, że nawet w duszach prostych i nieoświeconych staje się nad wszelkie cierpienia mocniejszą i wszelkim pokusom zamienienia jej na inną, szczęśliwszą, oporną.
Tę miłość, tę cechę odrębności narodowej, Żydzi po opuszczeniu Palestyny utracili i już nigdy, nigdzie jej nie odzyskali.
Daleka jestem od poczytywania im tego za winę i ujmę. Mieszkali na ziemiach obcych, w sposób okrutny dręczeni i prześladowani, w najlepszym razie na najniższe szczeble społeczne spychani, więc z pod kamieni cierpień i uraz delikatny i zarazem bujny kwiat miłości do ziemi wyrastać mógł z trudnością, zanikowi ulegać nieledwie musiał.
Nie chcę też utrzymywać, że nie było i niema wyjątków. Istnieją niezawodnie Żydzi, którzy ziemię francuską, niemiecką, polską, z równą siłą, jak rodzeni synowie ich kochają,— ale i to także zdaje się pewnem, że gdy tylko ją ukochają, Francuzami, Niemcami, Polakami stają się i narodowej odrębności żydowskiej trudno już albo i niepodobna się w nich doszukać.
Żyd więc, albo tej odrębnej cechy narodowościowej, którą jest miłość do ziemi ojczystej, nie posiada, albo, gdy ją posiądzie, staje się, czy jest bliskim stania się czemś innem, niż Żydem, zlewa się, czy jest bliskim zlania się z narodem, wśród którego żyje.
A teraz język.
Czyż ktokolwiek naprawdę może mniemać, że żargon, którym posługuje się w granicach dawnej Polski ludność żydowska, był kiedykolwiek i jest teraz językiem narodowym Żydów?
Trudno uwierzyć, bo powszechnie przecież wiadomo, że Żydzi przynieśli go z sobą do Polski nie z Palestyny, ale z Niemiec i że jest on niczem innem, jak usianą gęsto, naleciałościami z mów innych niemczyzną, więc narodowym językiem Niemców ale nie Żydów.
Narodowy język swój, którym był hebrajski, Żydzi wraz z opuszczeniem Palestyny utracili i tak samo, jak ziemi ojczystej, nigdy go już nie odzyskali. Z przytaczanego przez nacyonalistów żydowskich argumentu, że żargon jest mową milionów ludzi, wyprowadzić można ten tylko wniosek, że trzeba te miliony podźwignąć na taki wyższy szczebel oświaty, aby uczuły potrzebę lepszego nad zepsutą niemczyznę narzędzia dla wyrażania swych myśli i uczuć, ale nie można wyprowadzić wniosku, że jest on narodowym językiem tych milionów.
Żargon nie przyszedł na świat razem z historycznem przyjściem nań narodu żydowskiego, nie rozwijał się i nie wzbogacał razem z jego kulturalnem rozwijaniem się i wzbogacaniem, nie jest owocem ducha żydowskiego i wielowiekowej jego pracy, nie przedstawia skarbca, w którym przez wieki pokolenia twórców składały wyrazy swych uczuć i myśli. Nikt chyba nie zaprzeczy, że nie jest on tem wszystkiem, a więc i narodowym językiem również nie jest.
Nie jest on językiem narodowym dlatego jeszcze, że nie stał się taką organiczną, taką żyjącą częścią fizycznej i duchowej istoty narodu, aby wydzieranie mu go przez przemoc przenikało naród aż do szpiku kości bólem i gniewem.
Rzecz to nie wypróbowana, ktokolwiek odpowiedzieć może, bo nikt nigdy przeciw żargonowi zamachu żadnego nie czynił. Ale przypuśćmy zamach.
Czy istnieją tacy Żydzi, którzy by w obronie mowy tej wystawiali się na kary więzienia i wygnania, którzy by przez miłość do niej sami siebie skazywali na trudy nie tylko bezinteresowne, ale mnóstwem przykrości i niebezpieczeństw grożące, którzy by gotowi byli staczać o nią jawne czy potajemne walki na śmierć i życie? Przypuszczam, że zapytania tego nikt bez uśmiechu nie przeczyta, tak dalece jest ono ze stanem rzeczy sprzeczne.
Żydzi, owszem, z łatwością niezmierną i przy pierwszej możności opuszczają żargon dla mowy innej i gdy dla innych grup etnicznych przymus do zmiany takiej jest jednym z bólów najdotkliwszych i gniewów najczerwieńszych, oni ją poczytują za świadectwo podniesienia się ku wyższemu poziomowi społecznemu, za źródło zaszczytu i takich lub innych korzyści.
Czy podobna za język narodowy uznać ten, który daje się zdjąć z ust i serca, jak rękawiczka z ręki, który na miseczkę soczewicy, dla nakarmienia bądź kieszeni, bądź miłości własnej, przehandlować można.
I nie jest żargon językiem narodowym dlatego jeszcze, że posługują się nim nie wszyscy żyjący na ziemskim globie Żydzi. Nie znają go wcale ci, którzy światło dzienne ujrzeli poza granicami Rosyi i dawnej Polski. Nie zrozumie żargonu Żyd francuski, angielski, algierski, turecki etc. Tak zupełnie, jak nie będący poliglotą Żyd polski albo rosyjski nie rozumieją języków, którymi mówią tamci.
Jakże więc? Czy tamci wyuczą się żargonu i zamienią na niego piękne, doskonale ukształtowane, pełne bogactw różnych języki, którymi się teraz posługują? Absurd! Nikt na świecie zamiany takiej uczynić nie zechce i gdyby chciał, nie zdoła; nikt nie zechce i nie potrafi wyrzec się mowy cywilizacyi, mowy spiżu, mowy śpiewu, dla mowy ciemnoty, małomiasteczkowego błota i gardlanego chrypienia.
Jakże więc?
Naród mówiący tylu językami, ile na świecie jest narodów? Contradictio in adjecto...
Myślimy i utrzymujemy zawsze, że Polak zamieszkały np. we Francyi, który pod jakimikolwiek wpływami zapomniał mówić po polsku i język ten w głowie, sercu i ustach zastąpił francuskim, oderwał się od narodu polskiego, przestał być Polakiem.
I tak jest; choćby tam nawet w głębi istoty trwały jeszcze jakie szczątkowości pochodzenia, utrata miłości do ziemi ojczystej, którą opuścił, i utrata mowy ojczystej, którą zamienił na inną, wyłączyły go z narodu polskiego.
Jakże więc? Czy w oczach Żydów, używających żargonu, Żydzi, mówiący po francusku, angielsku, arabsku itd., albo też może w oczach tych ostatnich ci, którzy używają żargonu, przestali być Żydami?
Absurd! Wiem, że w nacyonalistycznym obozie żydowskim niektórzy pracują nad oczyszczaniem, wzbogacaniem, hebraizowaniem żargonu, wyobrażając sobie, że tym sposobem przerabiają go na język narodowy. Chętnie wierzą w szczerość i w dobrą wiarę tego przekonania, tych dążeń, ale są one kapitalną omyłką.
Języka narodowego nikt na zapotrzebowanie ani zrobić, ani przerobić nie może. Jest on produktem natury i czasu. Razem z narodem przychodzi na świat, razem ze wzrostem i dojrzałością narodu wzrasta i dojrzewa. Porównać go można do nici, którą z kądzieli wysnuwa ręka prządki. Kądzielą tą jest dusza narodu, prządką jego historya.
Pewna liczba jednostek, choćby największemi zdolnościami i najlepszemi chęciami obdarzonych — nie jest narodem, pewne pasye momentu nie są historyą. Język, przez jednostki i wśród momentowej pasyi zrobiony, nie wzniesie się do godności języka narodowego, tak samo jak nie zdoła usunąć ze świata i zastąpić języków narodowych, pomimo pewnej praktycznej użyteczności swej, żaden volapiick, ani esperanto.
Co do zwyczajów i obyczajów rodzinnych, towarzyskich itd. , mieszkańcy miejsca, na którem piszę, własnemi oczyma przyglądali się tej łatwości niezmiernej, z jaką spływają one ze społeczeństwa żydowskiego, przy pierwszem byleby sympatyą i dobrą nadzieją zaprawionem zbliżeniu się do kultury społeczeństwa innego.
Konserwatyzm w tym kierunku, jak zresztą i w innych kierunkach, istnieje tylko wśród ciemnych mas żydowskich, lecz ktokolwiek od tych mas o krok choćby się oddali, komu do głowy zajrzy choćby brzask oświaty, ten z łatwością, u skonsolidowanych w narody grup etnicznych nieznaną, tradycye wszelkie, ze zwyczajowemi włącznie, usuwa do tego ciemnego i pogardzanego kąta, który nazywa przesądem.
Wszędzie pod wpływem czasu i zmian, w psychice narodowej zachodzących, zmieniają się zwyczaje i obyczaje, ale przychodzi to drogą powolnych ewolucyi, kosztem walk pomiędzy pokoleniami i stronnictwami. Tu, jeżeli nawet są ewolucye, to bardzo szybkie, jeżeli są walki rodzinne i stronnicze, to krótkie i tylko z gruntu religijnego pochodzące. Pierwsze dmuchnięcie oświaty zmiata odrębność, której gdzie indziej wielkie jej fale zniszczyć nie mogą.
Najuczeńszego Anglika rozrzewnia jeszcze widok wrzosu i jemioły, któremi przodkowie jego w czasie uczt wigilijnych ściany komnat przystrajali, najwykształceńsi Niemcy dotąd jeszcze z zadowoleniem i z czcią dla przeszłości zasiadają do sylwestrowych biesiad, najwięcej oświeconemu i postępowemu Polakowi jeszcze zaduma głowę i może łza oko napełni na widok kontusza.
Czy są tacy, choć trochę oświeceni Żydzi, których by rozrzewniał blask świec palących się na szabasowym stole, lub w rzewną zadumę widok chałata wprawiał? Odrębność, która tak łatwo, tak prędko, tak bez śladu przemija, nie jest tą odrębnością, która krew i szpik ludzi przeniknęła i osobną ich indywidualność narodową determinuje.
O odrębnych, wybijających się nad inne zdolnościach i niezdolnościach Żydów nic bardzo pewnego powiedzieć nie można. Są oni, niezaprzeczenie, wielkiemi zdolnościami obdarzeni, ale w kierunkach rozmaitych, mają bardzo znaczną liczbę imion wielkich, lecz w kierunkach nauki i sztuki rozmaitych. Najmniejszą zdolność okazują do rolnictwa, najwybitniejszą do handlu i operacyi finansowych.
Jest to wyrób historyi. Po utraceniu ziemi ojczystej, którą, według świadectw historycznych, pracowicie uprawiali, od posiadania i uprawy ziem obcych przez prawodawstwo oddaleni, utracili tę uczuciową i interesową łącznię, która człowieka wiąże z ziemią, i rzucili się do uprawiania tej ruchomej, kosmopolitycznej roli, którą jest pieniądz, wypracowując w sobie z biegłem czasu w tem uprawianiu biegłość.
Cokolwiek przecież było tego przyczyną, dziś zdaje się być pewnem, że zdolności handlowe i finansowe wyróżniają Żydów i, obok wyznania religijnego, towarzyszą im pośród narodów innych, jako stała cecha odrębności.
Odrębność Żydów również dostrzec można w trwałych różnicach pomiędzy ich typem fizycznym a typem, a raczej typami potomków rasy aryjskiej. Czystość rasy żydowskiej, która przez długie wieki niezmiernie rzadko i wyjątkowo tylko krzyżowała się przez małżeństwa z rasą drugą, objawia się pewnymi, drobnemi różnicami w budowie ciała i znaczniejszemi w rysunku obliczy. Wspólności tej lekceważyć nie można, bo jest ona jednym z magnesów, które grupy ludzkie sprzęgają w odrębne narody.
Similis similibus! Podobni dążą ku podobnym i ten pociąg jest siłą, która w stanie potencyonalnym zawiera w sobie miłość. Jedną z przyczyn, dla których człowiek kocha naród swój, tkwi w podobieństwie jego do narodu i narodu do niego. Tylko, że wielkie zróżnicowanie i wysubtelnienie przez kulturę istoty człowieka, podobieństwo fizyczne usuwa na miejsce coraz podrzędniejsze, a oprócz tego, nie jest ono u Żydów powszechnem. Zamieszkiwanie pod różnymi stopniami szerokości geograficznej, wśród rozmaitych środowisk klimatycznych, żywnościowych i innych, zróżnicowało fizyczny typ Żydów, tak samo jak ich mowę.
Anatol Leroy Beaulieu w dziele swem o Żydach, którego ścisły tytuł w tej chwili umyka mi z pamięci, po zbadaniu czaszek, włosów i rysów żydowskich na Północy i Południu, Wschodzie i Zachodzie, przychodzi do przekonania, że Żyda rosyjskiego i algierskiego albo angielskiego i tureckiego do jednej grupy etnicznej zaliczyć nie można. Nie tylko do jednego narodu, ale nawet do jednej grupy etnicznej uczony francuski wszystkich Żydów, po świecie rozproszonych, nie waży się zaliczać, tak głębokiemu zróżnicowaniu uległ ich typ fizyczny. Mamy tu więc do czynienia z cechą, przy pewnym stopniu kultury, podrzędną i która, jakkolwiek w pewnych miejscach czy krajach odznacza się wielką trwałością, w innych ulega zanikowi i dziś już całej ludności żydowskiej tego świata wspólna nie jest.
Na koniec jedna jeszcze uwaga. Tem, co najwydatniej może przyobleka Żydów pozorem odrębności narodowej, co najgłębiej linię graniczną pomiędzy nimi a narodami innymi wykopuje, jest ta wrogość z jednej strony, którą przez długie wieki okazywały im narody inne, i ta ogromna wytrwałość, którą okazywali Żydzi w bronieniu przeciw tej wrogości tego, co było dla nich wspólnym i świętym ideałem. Nikt bezstronny nie może odmówić Żydom kart wysoce tragicznych i bohaterskich w historyi tej przemocy z jednej strony, a z drugiej tego męczeństwa, nikt również zaprzeczyć nie może, że takie ukochanie ideału abstrakcyjnego i takie przy nim trwanie, składają świadectwo o niewątpliwej głębokości i sile ducha, który był zdolny pojęcie oderwane ukochać nad wszystko i trwać przy niem pomimo wszystko.
Ale — byłże to ideał narodowy? byłoż to oderwane pojęcie narodowości? Bliższe zapoznanie się z historyą tej walki nie pozostawia prawie wątpliwości, że przedmiotem jej był tylko ideał religijny, było swoiste, po przodkach odziedziczone pojęcie o Bogu, o sposobach oddawania czci i służenia Bogu. Gdziekolwiek i kiedykolwiek ustawały prześladowania religijne, a Żydzi otrzymywali pewne ludzkie i obywatelskie prawa, łatwo i rychło odpadały od nich wszystkie oznaki odrębności plemiennej, łatwo i rychło przybierali mowę, obyczaj, ubiór narodu, wśród którego żyli, rychło i nawet chciwie przystępowali do źródeł oświaty, ani pytając, ani dbając, że nie jest ona żydowską, że kształtuje ją ręka obca, że w mózg ich przenika w postaci mowy obcej.
Inaczej bywa z narodami odrębnymi, które tak samo, a może nawet powszechniej, jak za swą wiarę religijną, idą w ogień i wodę za swoją ziemię ojczystą, za swoją mowę narodową, za każdy niemal z pozoru łachman swego obyczaju, a oświatą, podawaną im przez rękę obcą i w mowie obcej, dławią się, jak czemś, co połknąć trzeba, aby żyć, lecz co po żyłach ciała i najgłębszych zakątkach duszy rozlewa jad gniewu i gorycz żałości.
Czego właściwie bronili Żydzi średniowieczni, gdy wstępowali do lochów, tortur i na gorejące stosy? Nie ziemi ojczystej, ponieważ jej nie mieli; nie języka ojczystego, ponieważ ten, którym mówili, zmieniali na miejscowy; nie obyczaju, ponieważ opuszczali go z łatwością, nie kultury swej, ponieważ z łatwością i nawet chciwością czerpali z każdej, jaka tylko otwierała przed nimi wrota swego gmachu, bez względu na to, do kogo gmach należał, na jaki kolor był wymalowany i jakie napełniały go dźwięki.
Bronili oni z odwagą i bohaterstwem nie narodowości swej, lecz swej religii i nie ma w tem nic wcale, co by moralną wartość obrony tej umniejszać mogło.
Można być chrześcijaninem aż do rdzenia duszy i do szpiku kości, można być gotowym na męczeństwo w obronie wiary chrześcijańskiej, a jednak uznać wysokość pobudki i siłę woli tych, którzy innemu ideałowi religijnemu składają się w ofierze. W tym przypadku idzie tylko o wyraźne określenie natury ideału, któremu w ofierze męki swe, a nieraz i życie składali Żydzi. Zdaniem mojem, był to może całkowicie, a najpewniej w mierze daleko znaczniejszej od narodowego, ideał religijny.
I oto już skończyłam rozważanie zagadnienia, czy Żydzi są lub nie są narodowością odrębną. Wymieniłam te za i przeciw, które się myśli mojej nasunęły i, wcale nie będąc pewną, czy wyczerpałam wszystkie, sądzę, że wystarczają, aby względem rzeczywistego istnienia tej odrębności wzbudzić wątpliwość bardzo poważną.
Mniemam również, że nad rozwiązaniem tej wątpliwości pilnie pracować powinny światłe umysły stron obu, pilnie, ale spokojnie, z dobrą wolą znalezienia prawdy nie w ogniu nienawiści i namiętnych uniesień, lecz w czystych wodach nauki i historycznych doświadczeń. Od znalezienia i ustalenia tej prawdy zależy w sprawie tej, zdaniem mojem, niezmiernie wiele, bo zachowanie lub utrata nadziei zlania się kiedykolwiek ludności żydowskiej z ludnością miejscową, co sprowadzać musi dla teraźniejszości i przyszłości stron obu ogromne zmiany programowe i perspektywiczne.
Rozumiem dobrze, że prawda ta ani kilku pociągnięciami pióra, ani natychmiast wyświetlona być nie może, że owszem, dla poszukiwaczy jej sprzymierzeńcem koniecznym musi być czas. Czas tylko może zgromadzić dostateczną liczbę dokumentów, które dowiodą, czy powstały od niedawna pośród Żydów ferment nacyonalistyczny jest naturalnym wytryskiem uczuć i pragnień całej masy ludności żydowskiej, albo sztuczną robotą pewnej grupy jednostek, która ferment ten w ludzkość tę zaszczepia pod wpływem pobudek rozmaitych, z pośród których ani złych, ani szlachetnych wyłączać nie należy.
Psychologia ludzka jest zazwyczaj węzłem, z ormuzdowych świateł i arymanowych ciemności splecionych. Nikt dla żadnych przyczyn interesu lub namiętności nie powinien z kręgu widzenia swego i innych usuwać świateł, ale też nikogo obrażać nie powinno, jeżeli ktoś w psychologii jego odkrywa kładącą się na światło ciemność.
W psychologii przywódców nacyonalistycznego ruchu Żydów istnieje niezawodnie szczere, choć przedwcześnie ustalone przekonanie o rzeczywistem istnieniu odrębnej narodowości żydowskiej, a więcej jeszcze z pobudek demokratycznych płynąca, choćby na mylnej drodze rozwijana, lecz zawsze szlachetna chęć służenia przez zaszczepianie tego przekonania ciemnej i cierpiącej masie żydowskiej. To są jej ormuzdowe światła. Ale jest też w tej psychologii niechęć, jeżeli nie nienawiść do narodu otaczającego, połączona z dziwnem, bo ze wzgardą prawie graniczącem lekceważeniem jego charakteru, kultury i interesów, czyli tego, co stanowi jego duszę, przez pracę wieków ukształtowaną, i jego prawo święte, łez i krwi strumieniami oblane. I oto są tej psychologii arymanowe ciemności.
O masie ludności żydowskiej, to jest o tej najliczniejszej jej warstwie, która żyje w ubóstwie lub w nędzy, przez nowoczesną oświatę nie tknięta i w zabiegach materyalnej natury tem głębiej pogrążona, im głębsze są jej ubóstwo lub nędza, mowy tu być nie może. W takich ciemnych i przez złe losy zahukanych masach mogą istnieć pewne niewyraźne, szczepowe pociągi, albo odrazy, pewne większe lub mniejsze zdolności do uczuć i dążeń natury ogólnej i oderwanej. Może ciemny proletaryusz Polak, posiadający pod stopami ziemię ojczystą i w ustach mowę narodową, przejąć się ideą polityczną i towarzyszącemi jej uczuciami łatwiej od nieposiadającego ich ciemnego proletaryusza Żyda. Zawsze jednak masa nieoświecona i w wiecznym trudzie odwalania z siebie syzyfowego kamienia nędzy fizycznej pogrążona — to wędrowiec głodny i wpółślepy, który do pałacu idei oderwanych i uczuć ogólnych zaledwie niekiedy i przez ważką szczelinkę zagląda, nie bardzo rozumiejąc to, na co patrzy, i nie bardzo o to dbając.
Wszelkie masy są względnie do politycznych uczuć i pojęć zaledwie materyałem, który w taki lub inny sposób kształtują i wyginają obok innych okoliczności i może przeważnie ręce tych, którzy »przed narodem niosą oświaty kaganiec«.
Ale jeżeli o tych ostatnich idzie, jeżeli idzie o tę część tzw. inteligencyi żydowskiej, która, nie z naszych rąk »kaganiec« otrzymawszy, od niedawna współwiernej masie swej przyświecać nim zaczęła, to czyż trzeba wyliczać dowody faktu, że na kagańcu i na niosących go rękach pozostała znaczna ilość tego płynu, nieprzyjaźnią i niesprawiedliwością względem nas nasyconego, w których nurzają się ręce tych, co jej kaganiec podawali?
Fakt to jest znany powszechnie, ale dowody prawdziwości jego niech wyliczają inni, bliżej szczegółów rzeczy świadomi, najpewniej nie więcej nade mnie o dobro publiczne dbali, lecz mniejszą odrazę ku zarzutom i wyrzutom, ku wszystkiemu, co jest do kłótni ząb za ząb podobne, czujący.
Co do mnie, zamiast wymieniania rzeczy wiadomych, a zawsze bolesnych i jątrzących, wolę przez chwilę zastanowić się nad przyczynami ich powstania.